KSM: ROLLERCOASTER 1991
le razy zgrzeszyłeś Kalendarzem?
– Dziewięć. Ostatni raz w roku 1999. Później pojawił się jubileuszowy, dziesiąty Kalendarz, z podsumowaniem wszystkich wcześniejszych wydań. Ale to już nie było moje dzieło. Patronowałem mu tylko.
(…) Kalendarz Szalonego Małolata urodził się nagle. Uwierz, chciałoby się powiedzieć, że rodziłem go przez wiele miesięcy, robiłem analizy, obmyśliwałem strategię, szukałem najlepszych rozwiązań i wzorców, miałem rozpracowany każdy detal, wszystkie szczegóły treści, kompozycji i promocji. Ale nie. Było zupełnie inaczej, prościej. On urodził się nagle.
I po diable.
– Diabeł miał nawet swoje imię i nazwisko, i był poetą, o czym za chwilę. KSM urodził się z przekory. Z wewnętrznej potrzeby poszukiwania nowych wrażeń, słów, skojarzeń, ludzi. Szczerze mówiąc wierzyłem w ten kalendarz bardziej niż on wierzył we mnie, a gdy patrzę na pierwsze wydanie, gdy oceniam je dzisiaj z perspektywy dziadersa, to myślę – o matko, to nie miało prawa się udać! I nie miało prawa stać się TAKIE!
Rzecz zaczęła się w Pile, w tej naszej czerwonej Pile, którą rozsławił Grabaż i jego Strachy Na Lachy, śpiewając „Piła tango”.
Z tej Piły poszedł w świat do Legii Cudzoziemskiej wspominany przez Grabaża Szczepan, mój sąsiad, a jej imię zaczęły właśnie sławić kiełbasy i fetory słynnego senatora. Młody Jojo, o którym wspominają Strachy, naprawdę jeździł rowerem marki „Ukraina”, ale na początku lat dziewięćdziesiątych on i jego koledzy rozkładali już przed megasamem swoje stoliki i łóżka polowe z kasetami, fajkami, proszkami z Niemiec i gumą balonową.
Był wśród nich mój serdeczny kolega Marek, były pracownik Komitetu Miejskiego PZPR, postać wspaniała, barwna i muzyczna. Byli wśród nich inni moi koledzy, którzy poszli zza tych łóżek w hurt i handel detaliczny, rzucili się w odmęty sprzedaży ręczników frotte, długopisów Schwan Stabilo, telewizorów Gold Star i Otake oraz chemii gospodarczej w dużych opakowaniach. Jeździli starymi golfami na Plac Poczdamski w Berlinie, wożąc w tamtą stronę lewe papierosy, wódkę, jajka, grzyby, wypchane zwierzęta i nabiał od babć z pilskiego rynku. Przywozili mandarynki, mydełka Fa i Grüner Apfel, proszek OMO, batony, czekolady, a czasem nawet przaśne niemieckie pornosy.
I między tym wszystkim byłeś również ty.
– Zgadza się. Byłem i ja, ojciec ośmioletniej wtedy Malinki i pozostającej jeszcze w łonie matki Jagódki. Ja – z moim wtedy biznesowym nieogarnięciem, ale za to z dziką chęcią zrobienia czegokolwiek fajnego w świecie mediów. Bo ja ze świata mediów jestem, to musisz o mnie wiedzieć. Z prowincjonalnego świata. Z małego tygodnika, który za komuny żył własnym życiem i sprzedawał 60 tysięcy swoich wydań tygodniowo. I który mnie wychował, nastroszył mi piórka i kopnął w zawodowe życie z przesłaniem – idź i walcz o swoje.
Wiem, akcentowałeś to często. Tę prowincję.
– Jestem dumny z życia prowincjusza. Prowincja jest piękna, taka prowincjonalna, senna, bezpretensjonalna. I powolna. A zatem – wszystko wokół jeździło na berliński flohmarkt, a ja kierowałem maleńkim, lokalnym pismem, pisałem reportaże, felietony i kombinowałem: co by tu jeszcze…?
Zimą 1991 roku przyszedł do naszej redakcji miejscowy Poeta – zapiszmy go dużą literą z uwagi na wielkość ego – nieżyjący już dzisiaj Tadeusz Wyrwa-Krzyżański. Człowiek sympatyczny, z którym publicznie toczyłem małe-ogromne spory, ale zawsze na wysokim poziomie wzajemnego szacunku i jeszcze wyższej wzajemnej złośliwości.
Tadeusz przyszedł z propozycją, żebyśmy wydali kalendarz dla uczniów.
– Wiesz – mówił – taki z opisami lektur, z jakimiś poradami, jak się uczyć i jak zapamiętywać, z ciekawostkami naukowymi, z wierszami…
Mówiłem ci już, kto miałby być jego autorem? Nie mówiłem.
Pan Tadeusz, jak się domyślam.
– Oddajmy mu zatem należny honor. Pilski poeta Tadeusz Wyrwa-Krzyżański był ojcem chrzestnym Kalendarza Szalonego Małolata, choć ani nie stał za jego nazwą, ani nie podarował mi jego koncepcji, ani nic. Tadeusz mnie tylko zapłodnił. (…)
To spotkanie z nim – i teraz już bądźmy naprawdę poważni – dało mi sporo do myślenia. Poeta intuicję miał dobrą, tak to odbierałem, ale szedł w złą stronę. Kolejny bryk ze ściągami? Opisy lektur? Ciekawostki? Styczeń-grudzień? Bueee… Nuda! Prawdziwy uczeń żyje w rytmie od wakacji do wakacji. Prawdziwy uczeń, a zwłaszcza uczennica, nie ściąga z kalendarza, bo ściągi trzyma się w mankietach, piórnikach i w majtkach, pod spódniczką. A co lubi prawdziwy uczeń? Lubi się śmiać, żartować, kochać się w kimś lubi. I ogólnie – nie lubi szkoły. I psorów. Dlaczego zatem katować ucznia kolejnym poradnikiem pchającym go w stronę, w którą onże nazbyt nachalnie się nie pcha? Dlaczego mamy podsuwać młodym ludziom jeszcze jedną porcję mowy-trawy, jeśli wszyscy wokół i tak już to robią?
I w ten oto sposób, wiosną 1991 roku zrodził się pomysł na Kalendarz, który stoi na głowie, idzie w poprzek, nie kłania się kulom ani nauczycielom. Ani nawet rodzicom. I prokuratorom. Pomysł na tajemną księgę, w której jesteśmy tylko my dwoje – ja i czytelnik – i nasze skrzętnie skrywane tajemnice. Pomysł na pamiętnik z szalonego życia w szalonych latach polskiej transformacji.
Kalendarz Szalonego Małolata. Ta nazwa wydała mi się najbardziej adekwatna. Prosta, trafiająca w punkt, w sfery najbardziej podniecające i intymne. No bo któż z nas w młodości nie lubił o sobie myśleć, że jest najbardziej szalonym małolatem na świecie? Kogóż nie było stać na odrobinę szaleństwa?
(…) Czytelnika zaskakiwało zastrzeżenie: Dozwolone do lat 18!, co jednoznacznie definiowało grupę odbiorców. Publikowaliśmy słowa piosenek, jakieś żarty, wyliczanki. Pojawiła się pierwsza, źle odebrana przez grona pedagogiczne i świetnie przez dzieciaki, próba oceniania nauczycieli przez uczniów. Były daty urodzin gwiazd i inne okazje do celebrowania, a nawet sprawdzony przepis na pizzę. Był też licznik odliczający dni do wakacji – hit, który spodobał się od pierwszego wydania – a także kilkadziesiąt porad na czasie, w formie rubryki „Dyskretne pytania”.
Wiem, widziałam. Co to jest petting? Czy stosunek przerywany gwarantuje bezpieczeństwo? Jak często można odbywać stosunki płciowe? Jak się zakłada prezerwatywę?
– No widzisz? Dzięki mnie wiesz to wszystko. Z perspektywy człowieka dorosłego takie porady mogą się wydawać truizmem, ale wtedy, przy stanie świadomości seksualnej z przełomu lat 80/90? To nie było takie oczywiste. Do naszej redakcji przychodziły listy od dzieciaków wypełnione jeszcze większymi wątpliwościami. Krzywy członek, o którym w „Nigdy w życiu” pisze Judyta, piórem Katarzyny Grocholi, to był pikuś przy pytaniach, które my otrzymywaliśmy. Jakby nigdy nie było Wisłockiej, jakby nie istniał Imieliński czy Lew-Starowicz!
Postanowiłeś wejść w ich rolę?
– Nigdy w życiu! Postanowiłem w maleńkim stopniu upowszechnić wiedzę i kompetencje, które sam zdobyłem, na podstawie własnych doświadczeń i lektur. To były pierwsze moje wprawki w roli edukatora seksualnego. (…)
Wracając do przygotowań do pierwszego wydania – Kalendarz powstawał w marcu i kwietniu, w maju poszedł do składu i korekty, a w czerwcu, zaraz po urodzinach mojej drugiej córki, do drukarni.
I tu zaczyna się prawdziwy rollercoaster… KSM chcieliśmy drukować w Bydgoszczy, w Zakładach Graficznych im. Komisji Edukacji Narodowej. Przygotowaliśmy cały skład na dyskietkach, wsiadłem do swojego malucha i umówiwszy się z dyrektorem drukarni – pomknąłem drogą na Bydgoszcz.
Dyrektor przyjął mnie bardzo sympatycznie, akcentując, że trafiam w dobrym czasie, bo akurat mają małą lukę produkcyjną, i wyciągnął standardowy tekst umowy. Przeczytałem, wypełniłem wszystko, co po stronie wydawcy należało wypełnić, ustaliłem kolory okładek, których miało być sześć, do uzgodnienia pozostała jedynie kwestia nakładu.
– To ile pan tego chce? – zapytał.
Zatrzymaj się. Miałeś wtedy jakieś doświadczenia wydawnicze?
– W wydawaniu gazet, owszem. Ale jeśli chodzi o książki? Żadnego. Żyliśmy w kraju rodzącego się kapitalizmu, więc postanowiłem spróbować. Kto nie ryzykuje, ten jest szalony. Dyrektor zapytał o nakład, a ja bez wahania odpowiedziałem:
– Sto tysięcy.
– Sto tysięcy! – był wyraźnie zaskoczony i chyba nawet trochę rozbawiony. – Odważnie, jestem pełen podziwu! Zrobimy to dla pana, nie ma sprawy.
Wracałem do Piły i powiem ci szczerze, byłem dumny z siebie. Że druk, że książka, że sto tysięcy, że warunki płatności bardzo dobre. I że te okładki takie kolorowe, z papieru, który świetnie udawał tkaninę. No, cacy.
W umowie wydawniczej zawarty był zapis, że 480 egzemplarzy to tzw. egzemplarze autorskie, czyli moje osobiste. Kiedy po pewnym czasie zadzwonił telefon z drukarni, że wszystko jest już gotowe, a był to koniec lipca 1991 roku, zapytałem dyrektora, czy mogę przyjechać najpierw po odbiór swojej autorskiej puli. I znów: wsiadłem do malucha, którego gigantyczną pojemność zna każdy kierowca, pojechałem do Bydgoszczy, wszedłem do gabinetu szefa drukarni i po szybkiej kawie postanowiliśmy wspólnie udać się do magazynu.
Hala była duża. Według mnie nawet ogromna. I wysoka. W jej odległym końcu piętrzyła się sięgająca aż po strop olbrzymia sterta książek. Starannie zapakowane w szary papier czekały na odbiorcę. Bliżej znajdowała się mniejsza sterta, wielkością odpowiadająca średniej ciężarówce. Dyrektor wskazał głową w stronę książek i oznajmił z dumą:
– Oto pański kalendarz.
Spojrzałem na tę małą stertę, odpowiadającą ciężarówce średniej wielkości, i pomyślałem: super, za kilka dni ktoś przyjedzie to odebrać. Rozejrzałem się po hali i zapytałem dyrektora:
– A moje egzemplarze autorskie? Gdzie są?
– TO są właśnie pańskie egzemplarze autorskie – odpowiedział, kierując wzrok ku małej stercie .
– Aaaa… cały nakład? – wydukałem w trwodze.
– Cały nakład jest tam – odpowiedział dyrektor i wskazał Himalaje książek piętrzące się w odległym krańcu hali. – Tutaj mamy zgodnie z dyspozycją te zamówione 480 egzemplarzy, do odbioru. Ma pan jakiś samochód, żeby to zabrać?
Nogi się pode mną ugięły. Dopiero wówczas, serio, zrozumiałem skalę złożonego zamówienia i problem, z jakim przyjdzie się zmierzyć. Jak to sprzedać?! Źle mówię, bo powinienem mówić szczerze i dużymi literami – JAK TO, K…A, SPRZEDAĆ? JAK???! I jak to zabrać do Piły? I co dalej? (…)
Zostaw komentarz