HISTORIE POLITYCZNE W CZTERECH ODSŁONACH

T

en post ma charakter osobisty, odnosi się bowiem do kilku kampanii politycznych, których byłem autorem lub inspiratorem i służy raczej wspominkom niż nauce. Ale być może będzie dla kogoś przestrogą lub źródłem refleksji…

Moja pierwsza kampania wyborcza, w którą się zaangażowałem, rozpoczęła się wczesną wiosną 1989 roku. Nie sądziłem wówczas, że przyniesie aż tak mocno rezonujący skutek i że będzie w przyszłości przedmiotem wielu politologicznych analiz, prac magisterskich i doktorskich oraz obiektem głębokich westchnień. Dzięki tej kampanii udało się wprowadzić do Senatu jedyną osobę spoza twardych bloków PZPR-Solidarność.

HENRYK STOKŁOSA

Czuję się nieswojo, ponieważ logika tamtego czasu, roku 1989, nakazywała bezdyskusyjnie poprzeć wyłącznie jedną, zwycięską siłę. Ja tymczasem poparłem… dobrego znajomego. Ani z koalicji, ani z opozycji.

Przez trzy lata mieszkaliśmy ze Stokłosą w tej samej wsi pod Piłą. Znaliśmy się, zdarzyło nam się razem wypić garnuszek dobrego alkoholu, pogadać i pośmiać. Jako kompan był świetny, może zanadto rubaszny, prostolinijny, ale miał towarzyską duszę. Gościłem na jego weselu, raz poświęciłem mu reportaż. W końcu – był prawdziwym milionerem w smutnych, komunistycznych czasach.

Jego propozycję kierowania marketingową częścią kampanii wyborczej do Senatu potraktowałem najpierw jako żart, a potem – jako ciekawe wyzwanie. Przekonywałem się myśląc, że do Senatu powinni trafiać ludzie z różnych środowisk; a to co w okręgu pilskim proponowała, w sensie kadrowym, Solidarność, było… takie sobie. Czas pokazał, że poza senatorem-ambasadorem Zdzisławem Nowickim nikt z tego rejonu nie odegrał w polityce żadnej roli. A ci, którzy odegrali, okazywali się współpracownikami bezpieki, pijakami lub hochsztaplerami.

To była moja pierwsza w życiu kampania polityczna… Wszystko robione na czuja, zgodnie z tym, co podpowiadała wyobraźnia. Marketing? Żadnych wcześniejszych doświadczeń. Tylko tyle, ile wyniosłem z lektur, studiów na politologii (ale tam planowania kampanii wyborczych i zasad marketingu politycznego nie uczono) i filmów… Dobry reportaż o naszej kampanii można znaleźć w starym wydaniu Wyborczej. 

SKĄD WZIĄŁ SIĘ SUKCES STOKŁOSY?

Jego kampania miała wszystkie atrybuty dobrze zorganizowanego przedsięwzięcia marketingowego. Precyzyjnie ustawiony target: dziś używam tego słowa codziennie, ale wtedy jeszcze nie rozmawialiśmy językiem marketingu. Naszą grupą docelową (patrz: jak wyżej) stali się mieszkańcy wsi, więc – pojechaliśmy od wioski do wioski, odwiedzając – uwaga, uwaga! – wszystkie sołectwa województwa pilskiego. 580 wsi! Rozdaliśmy 60 tysięcy losów na loterię, o której za chwilę…

Było to okupione tytaniczną pracą, ale bardzo opłacalne. Uściski dłoni, ulotki, rozmowy. Kandydat budził ciekawość, bo milioner. Wszędzie otwarty, spontaniczny, zagadujący. Wieś polubiła takiego Stokłosę i dała mu później większość swoich głosów.

Narzędzia marketingowe patrząc z dzisiejszej perspektywy – proste, banalne. Plakat – opalona twarz na czarnym, błyszczącym tle, mocno wyróżniająca się w zestawieniu z plakatami konkurencji, utrzymanymi w tonacjach narodowej bieli i czerwieni oraz zieleni. Inni mieli zdjęcia z Wałęsą, były fotografie drętwych popiersi, a jeden z kandydatów sfotografował się z rodziną i… krową.

Duży nacisk położyliśmy na BTL, głównie ulotki. Dystrybucja ulotek – w sklepach, w kioskach i na chodnikach.

Media? Nie było szans na typową kampanię telewizyjną i radiową, zresztą Stokłosa nie umiał występować przed kamerą i mikrofonem, blokowało go to koszmarnie, więc ograniczyliśmy się do reklam w prasie. Duże znaczenie zwłaszcza w drugiej turze wyborów miały wizyty zagranicznych mediów, które zaciekawił kandydat spoza PZPR i Solidarności.

Odwiedziły go wówczas wszystkie liczące się europejskie i amerykańskie stacje telewizyjne, o dziennikarzach prasowych nie wspominając. To budowało prestiż kandydata, wyborcy głośno o tym mówili. Powstało kilka dużych filmów reporterskich, twarz Stokłosy zaczęto nawet pokazywać w wieczornych dziennikach polskiej telewizji.

JEDYNY TAKI WIEC

Kulminacyjnym punktem kampanii – tydzień przed wyborami – miał być wiec wyborczy. Dzień wcześniej, na spotkanie Solidarności w centrum Piły przyszło 700-800 osób. Pamiętam swoje marzenie z tego dnia – chciałem, aby u nas pojawiła się choć połowa tej liczby.

To było ważne, ponieważ wynajęliśmy na wiec wyborczy Stokłosy… stadion.

Przyjechało do Piły, z całego województwa, co najmniej, według szacunków policji, 50-60 tysięcy wyborców. Wypełnili trybuny, murawę, przejścia, zejścia, wejścia, wjazdy… Jechali ciągnikami, autobusami, rowerami, jak się dało. Powód? Polityka, emocje, wiec, piknik, występy artystyczne i… traktor, główna nagroda w loterii, którą zorganizowaliśmy. Oraz pralka Frania… 🙂 Tak to wyglądało, gdy największy wygrany w loterii odbierał nagrodę…

Kandydat przemawiał w sumie 90 sekund. Napisałem mu wystąpienie, licząc na to, że w zalewie miliona słów, które padły w tej kampanii, krótki tekst będzie najlepiej zapamiętany. Po każdym zdaniu, czytanym z kartki, zgodnie z planem dostawał gromkie brawa. Nie było w tym wystąpieniu ani słowa o polityce, o wyborach, o konkurentach. Mówił o odpowiedzialności, o radości, że zaczyna się w Polsce coś ważnego, o wspólnocie i sile głosu każdego z nas.

Ludzie, którzy weszli na stadion z flagami Solidarności, szybko je zwinęli.

Tę kampanię i imprezę organizowali ludzie z firmy Stokłosy, proste chłopaki: w dzień powszedni zajmowali się przerobem padliny na mączkę mięsno-kostną i olej. Tu musieli wejść, pierwszy raz w życiu, w scenerię eventu politycznego. I świetnie dali sobie radę – to był najlepiej zorganizowany wiec polityczny, w którym uczestniczyłem.

BEZ KIEŁBASY WYBORCZEJ

Nie jest prawdą, co czasem czytam w Internecie, że w tej kampanii rozdawaliśmy Stokłosową kiełbasę: on zaczął produkować ją dopiero dwa lata później. Mieliśmy za to codzienne drzwi otwarte w firmie Stokłosy. Każdy mógł przyjechać i zobaczyć jak żyje i dorabia się milioner.

A ponieważ w Śmiłowie i Farmutilu śmierdziało przy przerobie padliny zwierzęcej tak, jak nie śmierdzi nigdzie w Polsce, wyborcy przyjeżdżali, zatykali nosy i nie tknąwszy nawet kawy, herbaty czy ciastek, czym prędzej uciekali. Mało kto mu zazdrościł, a wszyscy wyrażali zdziwienie, że przyszły senator żyje w mieszkaniu nad zakładem.

I PO GĘBIE

Założyłem Stokłosie czasopismo, Tygodnik Nowy, krótko byłem jego asystentem w Senacie, szybko zobaczyłem jak łatwo mu jest wykorzystywać senatorską legitymację do otwierania zamkniętych wcześniej drzwi. Po dwóch latach nasze drogi się gwałtownie rozeszły: ja byłem przeciwnikiem jego ponownego kandydowania, on i żona chcieli tego bardzo; skończyło się to nagłym rozstaniem w fatalnej atmosferze. Później jakieś zbiry trochę mnie poturbowały „za Henia i za Anię”, prokuratura i policja, jak to w Pile, znalazły sprawców pobicia, ale do inspiratorów dojść nie potrafiły. I tak się nasza znajomość z HS zakończyła.

Tamtej kampanii ani jednak nie żałuję, ani też za bardzo mi z jej powodu nie wstyd. W sensie marketingowym: dała świetnego kopa, pozwoliła przećwiczyć wszystkie nieznane mi wcześniej techniki komunikacji. Kandydat był jedynym spoza koalicji i opozycji, który wszedł do Senatu.

W sensie politycznym… tak, jest mi przykro, że przyłożyłem rękę do sukcesu Stokłosy. Przyzwoitość nakazywała być w tamtym czasie z większością, ze zwycięzcami. Ale mnie akurat chodzenie pod prąd kręciło jakby mocniej… Ale od strony marketingowej – sorry, uważam, że to był majstersztyk.

 

JANUSZ PALIKOT

Palikot jaki jest, każdy widzi lub widział. Czy jego kariera polityczna była dziełem przypadku? Jak została zaplanowana?

Gdybym miał podsumować naszą współpracę jednym słowem, powiedziałbym: fascynująca. Dlaczego fascynująca? Ponieważ jest to piekielnie wymagający menedżer i niezwykle inteligentny człowiek. Potrzebował wsparcia głównie na starcie swojej politycznej kariery, kiedy poszukiwał dla siebie odpowiedniej strategii. Cel był znany: totalna, powszechna rozpoznawalność.

Niewielu znam menedżerów i polityków, którzy potrafią przyjąć od agencji strategiczną podpowiedź i mają odwagę punkt po punkcie konsekwentnie zrealizować wszystkie zakładane plany. Tak było z JP.

Była to też współpraca dziwna, ponieważ Janusz Palikot jest bytem samodzielnym i w zasadzie nie potrzebuje doradztwa; ma w marketingu doskonałą orientację i często moją główną rolą była rola… „odradcy”, który odciąga go od pewnych koncepcji.

Poznaliśmy się już po jego najsłynniejszej konferencji prasowej z penisem i pistoletem. Gdybym miał mu doradzać w tamtym czasie, powiedziałbym: gadżety są extra, ale nie bierz ich do ręki. Stało się jednak inaczej, zdjęcia JP z penisem i pistoletem w dłoni goszczą dziś niemal w każdym zakątku Sieci. To już zawsze będzie się za nim wlokło.

NARZĘDZIA PALIKOTA

Blog miał się stać jego głównym instrumentem. Internetowe notatki nie miały jednak pełnić funkcji przypadkowych zapisków; to była od pierwszej chwili, wskutek celowej decyzji codzienna poranna gazeta, którą z czasem zaczęli czytać nie tylko przypadkowi internauci, ale przede wszystkim – politycy i dziennikarze. Codziennie o godzinie 8 rano, przez kilka lat JP publikował swój krótki wpis.

Od pewnego momentu jego posty na blogu zaczęły stawać się newsami dnia. Palikot napisał to, powiedział tamto. Niedługo potem przyszła popularność telewizyjna i radiowa, stał się gościem większości popularnych programów i gazet. W ślad za nią pojawiła się rosnąca rozpoznawalność, ale również skrajność w ocenach jego postaci. Polityczna kontrowersyjność ma swoje koszty.

Wprowadziliśmy tę blogową formę kontaktów dokładnie 1 lipca 2007, poprzedzając otwarcie bloga dwutygodniową kampanią: spoty radiowe, vlepki, marketing wirusowy, billboardy i długie taśmy, którymi „zagrodziliśmy” Warszawę. Aż do otwarcia strony pepepe.pl nie było wiadomo, co tak naprawdę rusza w Internecie. Promowaliśmy ten adres internetowy przy użyciu wymyślonych neologizmów, co świetnie rezonowało. Wszyscy spodziewali się, że wystartuje jakaś marka, ale nikt nie obstawiał, że w ten sposób może pokazać się światu kandydat na polityka…

Pierwszego dnia blog Palikota odwiedziło ponad 75 tysięcy użytkowników. Potem liczba UU rzadko spadała poniżej poziomu 100 tysięcy dziennie. Wkrótce jako najlepszy blog polityczny w Sieci wskazywała go także zdecydowana większość w Sejmie.

No… a potem było już z górki. 😉

KONGRES PiS I WOJNA NA MINY

Czy żyje tu jeszcze ktoś, kto pamięta 31 stycznia 2009 roku i Palikotową transmisję z Kongresu PiS w Krakowie? Janusz zapowiedział to publicznie – będę na kongresie u Kaczyńskiego!

Przyszedł ten dzień… Siedziałem w swoim domu, on udawał, że tkwi na kongresie, choć ukrył się w lubelskim mieszkaniu, ja pisałem krótkie notki na blog na podstawie tego, co podrzucał z Krakowa nasz informator. Reszty dokonała wyobraźnia i podgląd w TVN24. Szczytem absurdu było sfingowane wystąpienie Kaczyńskiego, które opublikowaliśmy jago główny news dnia przed wyjściem prezesa na mównicę.  Rzecz jasna – miało satyryczny kształt, co docenił niebawem sam Jacek Federowicz.

Efekt? Prawie dwa miliony wejść na blog JP w ciągu jednego weekendu…

Wcześniej była walka Giertycha z Gombrowiczem i nasza wspólna akcja uliczno-internetowa w obronie obecności dzieł pisarza w szkołach, w czasie której tysiące ludzi wzięło udział w „wojnie na miny”, mogąc je potem obejrzeć na stronie pupapupapupa.pl.

Później uradowaliśmy czytelników Gazety Wyborczej dodatkiem z „Grą w Przyjazne Państwo”, pomagaliśmy Januszowi w setkach drobnych i większych wyzwań marketingowych, robiąc filmy, podcasty, radio internetowe, billboardy, grafiki. A on odwzajemniał się żelazną konsekwencją w prowadzeniu ustalonych wspólnie działań. Świńskiego ryja, który pokazał w telewizji, bez konsultacji, nie mogę mu jednak wybaczyć… 🙂

MISTRZOSTWO ŚWIATA

Z perspektywy strategii komunikacyjnej Janusz Palikot to klient idealny. Odważny, chętny do współpracy (nad)kreatywny, w lot łapiący wszystkie niuanse przekazu, używający rozumu. Obyśmy, drodzy kreatorzy wizerunku, mieli tylko takich klientów!

Nasze drogi rozeszły się w roku 2009, kiedy on założył swoją partię, a ja wróciłem na pełne dwa lata na kolej, remontować i budować dworce. To, co zrobił wprowadzając do świata prawdziwej polityki Ruch Palikota, to ewenement, mistrzostwo świata, więc – czapki z głów przed Palikotem. Ta pozytywna opinia należy się Palikotowi bezdyskusyjnie i przyzna ją każdy, kto śledzi i zna branżę marketingu politycznego.

W strategii Palikota zagrał dosłownie każdy element.

Narracja i treść – bo jako medium komunikacyjne zawsze miał coś do powiedzenia. Instrumentarium – każde z narzędzi zostało wykorzystane do bólu, łącznie z Internetem i telewizją. Ilość komunikatów – zabójcza dla jego konkurentów, nikt w tamtym czasie nie kreował takiej liczby „newsów dnia”; no, może poza Jarosławem Kaczyńskim. Interaktywność – na najwyższym poziomie; aż by się chciało czasem, żeby wokół JP było nieco ciszej. Jakość komunikacji – perfekcyjna. Koszty – najniższe z możliwych. Efekt – jak było widać.

 

MAREK BOROWSKI

Jak odkryć na nowo znanego polityka? Czego potrzebował Marek Borowski, by osiągnąć sukcesy wyborcze?

Trzykrotna praca w kampaniach wyborczych z Markiem Borowskim to zaszczyt, a nie tylko zawodowa przyjemność. Uparty, mądry, sarkastyczny, rozważny, uczciwy, dalekowzroczny. Konglomerat różnych cech, który ze szczególnym nasileniem dał się nam poznać przy pierwszej wspólnej kampanii wyborczej, kiedy to dokonaliśmy na Marku Borowskim stylistycznego gwałtu: do prezentacji publicznych ubraliśmy go otóż (nie bez wsparcia Żony) w t-shirt, letnie spodnie i takąż marynarkę. Oczom warszawiaków ukazał się inny człowiek! Ten sam „Borówa”, ale całkowicie odmieniony!

To nie był przełom, ale radykalna odmiana. Dowód, że polityka można pokazywać „lżej”, nie koturnowo, akcentując te przymioty, którymi i tak już dysponuje. Borowski to przecież sympatyczny facet, budzący zaufanie – ale do Pragi czy Gocławia w ciemnym gangu jakoś nie pasował…

Marek Borowski ma znakomitą dla spin doktorów zdolność słuchania cudzych rad, stanowczego potem wprowadzania swoich zmian i… ulegania, gdy siła perswazji niesie w sobie pierwiastek racjonalizmu. W sensie komunikacyjnym: człowiek-orkiestra.

Nie potrzebuje, by jak innym politykom pisać za niego blog: sam prowadzi swoją stronę internetową, doskonale pisze, dba o treść komunikacji z odbiorcą, czuje klimat własnego przekazu. Świetnie czyta swoje role w spotach radiowych i telewizyjnych, potrafi grać, moduluje głos. Ma dobrą pamięć, więc nawet najdłuższe kwestie prezentuje według dokonanych wcześniejszych zapisów.

FACET Z PRAGI

No i – ma poczucie humoru, także wobec samego siebie. W każdej kampanii dowcip zyskuje wysokie oceny, zwłaszcza w czasie spotkań z wyborcami. Z wyborczej potyczki Marka Borowskiego pochodzą nasze wydziery – banery i billboardy, którymi zakleiliśmy Warszawę.

Z jego kampanii pochodzą także pełne ciepła i żartów z własnych ułomności reklamówki radiowe, „Gazeta Borowskiego”  i drobne gadżety.

Dwa razy skutecznie, raz nie (w wyborach na prezydenta Warszawy, ale tam celem głównym był powrót do życia publicznego na szczytach i to się udało), kampanie z udziałem Marka B. wspominam jako wydarzenia pełne żywiołów.

Założyliśmy w każdym z działań, że promujemy postać poważnego męża stanu (w końcu: marszałek Sejmu…), ale w ciepłej, przyjaznej tonacji. Proste zdania komunikatów, proste teksty skierowane bezpośrednio do odbiorców, bardzo dużo spotkań i rozmów na ulicy, w których kandydat czuł się jak ryba w wodzie, obecność w miejscach publicznych, wielki i mały format reklam, dostojność w Internecie, żadnych szaleństw, ale też – żadnej tromtadracji, patosu.

Facet urodzony na Pradze taki miał być. I był. Fajny gość. I patrz pan, szefuniu, taki mądry, a senatorem został.

 

MARKA LiD, CZYLI ZMARNOWANA SZANSA

Lewicy i Demokratom doradzałem dwa razy: pierwszy i ostatni.

Skuszony wygranym konkursem na doradztwo (tak! oni zorganizowali konkurs!) i projektem połączenia postkomunistycznej lewicy z ludźmi postsolidarnościowego centrum, chciałem tę kampanię poprowadzić dobrze: do poziomu 20 procent poparcia. Taki był cel stawiany agencji przez władze LiD. Nikt nie marzył o odwróceniu trendów, szło jedynie o to, by mocno zaakcentować swoją obecność i osiągnąć rezultat tyleż prestiżowy, co efektywny: chodziło o jak największą liczbę miejsc w parlamencie.

I kiedy w sondażach dochodziliśmy do progu 18 procent, kiedy każdy trybik wyborczej machiny zaczynał już działać tak, jak powinien, zdarzyła się ukraińska choroba Aleksandra Kwaśniewskiego i z hasłem „pijana lokomotywa LiD” zjechaliśmy do 9 procent poparcia. Władze ugrupowania, namawiane przez Ryszarda Kalisza, popełniły wtedy błąd, nie odcinając się od swojego byłego lidera. Tłumaczono nam: Polacy to zrozumieją, każdy przecież kiedyś się upił, Olkowi wszystko wybaczą. A i on sam nie kwapił się do odcięcia.

Wyborcy nie wybaczyli. Należało, w imię zasad, powiedzieć – basta, Olek, ty idziesz swoją drogą, my swoją. Byłoby to zgodne z myśleniem partyjnych dołów, ale nie pasowało koleżeńskiemu układowi, dla którego Kwaśniewski był wówczas opoką.

Niewiele dni później, po lekkim odrobieniu strat, na konwencji LiD w Szczecinie choroba musiała mieć swój nawrót, bo ugrupowanie zjechało w sondażach ponownie. I do końca kampanii powyżej 13 procent nie dało się już podnieść wyniku.

Żal mi tych dwóch incydentów, bo miały zasadniczy wpływ na jakość i temperaturę całej kampanii wyborczej, a przede wszystkim – odbijały się na postawach wyborców wobec Lewicy i Demokratów. Jednym mocnym ruchem – odcięciem się Kwaśniewskiego od LiD lub LiD od Kwaśniewskiego można było naprawić oba błędy. Zwłaszcza, że było się na czym oprzeć – na uchwalonej Karcie Standardów Politycznych…

NIEZBYT UDANY POWRÓT DO ZASAD

W tej kampanii, w 2007 roku, tuż po rządach PiS, strategię komunikacji oparliśmy na haśle powrotu do zasad. Do polityki w czystym wydaniu.

Cel: odciąć się od PiS-u i jego metod, ale równocześnie odciąć się od starego SLD z czasów Leszka Millera i afery Rywina. Główna teza – potrzeba głębokiej odnowy życia politycznego, bo już gorzej być nie może (tak nam się wtedy wydawało…). Trzeba konkretów, działań i trzymania się zasad, a nie trzaskania po szczękach i wojen polsko-polskich.

Najpierw pokazaliśmy w spotach telewizyjnych twarz naszych konkurentów (wtedy przeciwnik był jeden, partia Kaczyńskiego, ale i Giertych z Lepperem), a potem w kontrze do niej daliśmy obraz spokoju widziany przez pryzmat LiD. Powstało charakterystyczne, wyraziste logo koalicji. Twarde i zdecydowane spoty polityczne. Dużo radiowych przerywników, opartych o formułę „Listów do Pana Prezydenta”, w których pokpiwaliśmy z PiS, z Kaczyńskich, z Giertycha.

Ale przede wszystkim powstał zestaw zasad politycznych, których LiD chciał być (nieco prowokacyjnym) inspiratorem. Na specjalnie w tym celu utworzonej stronie internetowej można było wpisać swoje zobowiązanie do ich przestrzegania; oponenci omijali ją oczywiście szerokim łukiem, a jak się okazało… także sami kandydaci LiD nie śpieszyli się ze składaniem „zbyt daleko idących deklaracji”. Podpisy pod listą składaliśmy w ich imieniu my, agencja…

Czy Karta Standardów Politycznych, której byłem autorem, miała sens wtedy? Czy ma sens dzisiaj? Tak, to zbiór zasad, według których powinno się uprawiać politykę w demokratycznym państwie. Notorycznie łamanych przez polityków (nepotyzm, kolesiostwo, brak umiaru, lekceważenie wyborców i konkurentów itp.), wypaczanych i wyśmiewanych.

Niestety, LiD pierwszy łamał te zasady, w wewnętrznych wojnach o dostęp do funduszy kampanijnych, w dostępie do ucha Kwaśniewskiego, we wzajemnym wygryzaniu się i podcinaniu skrzydeł, w walkach grup koleżeńskich.

PROGRAMY NIE WYGRYWAJĄ

Powstał też program „100 Konkretów”, który w odróżnieniu od oferty komunikowanej przez konkurentów miał iskrzyć się właśnie konkretnymi propozycjami. Do tego, naturalnie, dochodziła kampania w outdoorze, Internecie, wiece polityczne i bezpośrednie kontakty z wyborcami. Standard.

Nie pomógł tej kampanii ani ostatni spot telewizyjny z Jolantą Kwaśniewską, ani blog Wojtka Olejniczaka, ani młodzi ludzie aktywnie wspierający Grzegorza Napieralskiego, ale ostentacyjne grający wyłącznie na niego. Miał być przywódcą i został nim, grzebiąc do reszty szanse lewicy.

Nie pomogły postaci z dawnej Unii Wolności, bo nie mieściły się w „limitach billboardów”, a SLD nie chciało oddawać nikomu „swojej puli”. Nie pomogły konwencje wyborcze, choć tchnęły odrobinę ducha w towarzystwo, które po aferach z Kwaśniewskim czuło, że traci już swoją szansę.

LiD nie odniósł sukcesu wyborczego, a ja z wielką ulgą kończyłem tę kampanię, zmęczony kłótliwością środowiska, abnegacją, niewykorzystanym potencjałem Demokratów, lansem SLD-owskiej kamaryli i pazernością młodych wilczków.

Ta kampania jest dowodem, jak wielkiego znaczenia mogą nabierać pozornie drobne incydenty i sytuacje kryzysowe. Da się im przeciwdziałać, o ile robimy to szybko i zgodnie z interesem zbiorowości, a nie koleżeńskiego układu.

 

Fot własne + Gerd Altmann z Pixabay 

 

Udostępnij: