JJednym tchem. W jedną noc. Bez oderwania wzroku. Z wielkim uczuciem narastającego szacunku i ze sporą dozą zawodowej zazdrości. Pochłonąłem książkę Krzysztofa Millera „13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego.”

Zacznę nie od Millera, lecz od „Bambusowej klepsydry” Wiesława Górnickiego, poświęconej zbrodniom Pol Pota w Kambodży. Czytałem lata temu, ale dzięki Millerowi tamta lektura wróciła – Górnicki w niewiarygodny sposób potrafił pokazać detale, opisywał wojnę, zbrodnię, wchodząc w takie szczegóły, że jeżyły mi się włosy na głowie. A włosów miałem wtedy sporo. I pamiętam do dziś fragment z opisem zbiorowej mogiły, i spisane – nie wiadomo po co – numery paska jednego z zabitych żołnierzy, napisy na klamrach, i liczby nacięć na kolbach karabinów. Jakbym widział tamten świat jego oczami! Namacalny, przepełniony szczegółami, kolorami, smrodem, dymem, brudem.

Tu mam wrażenie podobne. Krzysztof Miller to fotografia, ale gdybym nie znalazł w jego książce nawet jednego zdjęcia, nie pogniewałbym się, ponieważ opisuje trzynaście wojen i jedną w sposób niezwykle plastyczny, precyzyjny, emocjonalny jednocześnie. Ta książka jest bardzo osobista, a choć pokazuje wojny, nie jest ich pełnym opisem – jest opowieścią o życiu reportera wojennego. Epizodami z jego udziałem.

Jeśli mi czegoś żal, to pośpiesznego zakończenia: ostatnia z wojen – wojna z własnymi słabościami po wojnie, z sobą samym – wydaje mi się najważniejsza, o niej powinno się milczeć lub napisać wszystko. Ale to chyba najtrudniejsze.

Znakomita opowieść Millera zaczyna się bujaniem. „Bujam się zawsze bez kompromisu. Bez bariery bezpieczeństwa. Bez trzymanki. Takie bujanie podoba mi się najbardziej.”

A potem jest już tylko czarno-biały świat wojen: zaczynamy od Gruzji, detalicznego opisu strzelaniny, obrzucania martwego terenu dziesiątkami pocisków z moździerza, barykad, zjaw plączących się pomiędzy kulami, posterunków, które niczego nie pilnują i ludzi, którzy nie wiedzą dokąd biec. Detalicznie, z pasją, językiem koleżeńskiej opowieści, a nie napuszonej publicystyki.

Już to wciąga, a przecież później jest tylko ciekawiej! Znakomity reportaż z Czeczenii! Górny Karabach! Afganistan! I Rumunia, pierwsza wojna reportera, pierwsza śmierć na własne oczy:

Byłem tym ciałem przerażony. Trochę rozdygotany. Być może wypuściłem wolno powietrze i powiedziałem sobie w duchu: „Miller, a chuj”? Jak nieraz później. Przyjąłem jednak sytuację na klatę. Wchłonąłem widok tej twarzy całym ciałem. Całym mózgiem. A traumę odłożyłem na przyszłość. Chciałem być absolutnym profesjonalistą. Twardym fotoreporterem, który nie buja się, gdy chodzi o foto. O uchwyconą historię. Moje wrażenia i przeżycia miały pozostać anonimowe. Znaleźć się poza obrazem, bo tylko on się liczył.

Wspomnienia właśnie wyszły poza obraz. I dobrze, że są.

Mój zachwyt książką Millera powodowany jest jej osobistym tonem. Nie widzimy cwaniaka, chojraka, który napina mięśnie, by pokazać ile nie przeżył i jakimi bliznami pokryte jest jego bohaterskie ciało, Miller jest naturalny, jest sobą. Jeśli się boi, płacze, ma wątpliwości, pisze – boję, płaczę, wątpię. Jest konsekwentny w opisywaniu wojen poprzez swój mikroudział. Nie ma w tych reportażach publicystycznego tła – tłem jest sama wojna, wspomnienia, obrazy i osobista wiedza reportera. Historię poznajemy dzięki jej bezpośrednim związkom z miejscami, które widzą oczy dziennikarza, a nie poprzez kwerendę w bibliotekach i Internecie.

To jest tak cholernie dalekie od współczesnego modelu dziennikarstwa odtwórczego, że aż nierealne. I tym mocniej zwiększa wartość tej książki.

Nie potrafię napisać nic więcej. Doskonała lekcja reportażu, doskonała lekcja prostego języka, doskonały powód do refleksji, zamyślenia. Chwała Millerowi, chwała reporterom. Takim jak on.

Krzysztof Miller „13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego.”, Wydawnictwo Znak

Fot. Defence-Imagery z Pixabay 

Udostępnij: